Irena Santor od ponad sześciu dekad pracuje na swoją legendę. Jej kariera, obfituje w nieśmiertelne przeboje takie jak „Już nie ma dzikich plaż”, „Wiem, że to miłość”, czy „Powrócisz tu”, które na stałe wpisały się do kanonu polskiej muzyki. Jednak za publicznym wizerunkiem niezłomnej damy kryje się także historia głębokiej osobistej tragedii, o której artystka przez lata nie mówiła.
Irena Santor ukrywała to przez lata
Tragiczna strata, której doświadczyła Irena Santor, długo pozostawała jej bardzo intymną i prywatną sprawą. Pierwszy mąż artystki, Stanisław Santor, zmarł w 1999 roku, a wraz z nim na warszawskich Powązkach spoczywa ich córka, Sylwia. Dziewczynka odeszła zaledwie dwa dni po narodzinach w 1959 roku, a przyczyny jej śmierci przez długi czas owiane były tajemnicą.
Przez całe życie o tym nie mówiłam, to moja bardzo intymna historia i prywatna sprawa - mówiła w rozmowie z „Dobrym Tygodniem”.
Jednak niedawno światło dzienne ujrzały nowe informacje na temat tej bolesnej strony życia wokalistki. W nadchodzącej biografii „Tych lat nie odda nikt” autorstwa Jana Osieckiego, która już niebawem ukaże się w całości, pojawiły się fragmenty rzucające nowe światło na przyczyne śmierci małej Sylwii.
Bolesna historia ujrzała światło dzienne
Znajoma piosenkarki, Violetta Zakrzewska, podzieliła się z autorem książki historią, która przez lata pozostawała w cieniu. „Opowiadała mojej mamie podczas jednego ze spotkań w latach sześćdziesiątych, że śmierć małej Sylwii była spowodowana przez położną, czy może raczej salową. Dziecko urodziło się w lutym, była dość ostra zima, a ta kobieta otworzyła okno, żeby przewietrzyć salę, w której leżała Santor. Szybko zrobiło się za zimno i dziewczynka zachorowała na zapalenie płuc” – ujawnił „Fakt”.