10 lat z chorobą
Emilia Clarke pracuje jako aktorka od 2009 roku. Jednak prawdziwą sławę przyniosła jej rola Daenerys Targaryen w serialu "Gra o Tron", w którą wcielała się w latach 2011-2019. Mało kto jednak wie, że już wtedy aktorka zmagała się z poważną chorobą. W 2011 roku przypadkowo wykryto u niej tętniaka mózgu. Będąc na siłowni Emilia poczuła straszny ból głowy i trafiła do szpitala, gdzie musiała natychmiast przejść operację. Okazało się, że jest poważnie chora, ale nie zrezygnowała z pracy nad serialem. Po latach wyznała, że tamten okres był dla niej bardzo ciężki.
Drugi sezon był najgorszy. Nie miałam pojęcia, co robi Daenerys. Jeśli mam być całkiem szczera, to w każdej minucie każdego dnia myślałam, że umrę - wyznała.
Po dwóch latach wykryto u niej kolejnego tętniaka. Stan Clarke był na tyle poważny, że w 2013 roku lekarze wszczepili jej w czaszkę tytanowe płytki.
To był najgorszy ból, jaki można sobie wyobrazić. "Gra o tron" właściwie mnie uratowała, bo miałam cel. Teraz wszystko już jest w porządku - mówiła.
Z powodu swojej choroby kobieta założyła fundację SameYou, która pomaga osobom po przebytych urazach mózgu.
Niezwykłe szczęście
Aktorka o swojej chorobie opowiedziała po raz pierwszy dopiero w 2019 roku. Przyznała, że od czasu drugiej operacji czuje się lepiej. Jednak choroba spowodowała, że miała ataki paniki i cierpiała okropne bóle.
Nie potrafiłam powiedzieć, jak się nazywam. W krytycznych momentach nie chciało mi się żyć. Prosiłam personel, by pozwolili mi umrzeć. Moja praca, która była dla mnie spełnieniem marzeń, opierała się na języku, komunikacji. Straciwszy to, byłam całkowicie zagubiona - opowiadała w wywiadach.
Teraz Emilia wróciła do pełnej sprawności. Temat choroby powrócił w niedzielę, kiedy aktorka udzieliła wywiadu w programie "BBC Sunday Morning". Kobieta reklamowała swój najnowszy spektakl "The Seagull" na podstawie sztuki Antona Czechowa. Clarke podkreślała podczas rozmowy, że ma ogromne szczęście, że wyzdrowiała.
To doprawdy niezwykłe, że jestem w stanie mówić, czasem całkiem elokwentnie i żyć zupełnie normalnie, nie ponosząc praktycznie żadnych konsekwencji. Należę do znikomej mniejszości, która jest w stanie przetrwać coś takiego. Gdy oglądałam skany swojego mózgu, byłam w szoku - naprawdę dużo brakuje. Zasadniczo jest tak, że jeśli część mózgu nie dostaje krwi choćby przez sekundę, umiera. Musiałam przebyć długą drogę, by zaakceptować swój stan zdrowia. Cóż, to jest mózg, który mi pozostał - wyznała.