Legenda o muzykalnym bernardynie
Na sam początek historia związana z kościołem z bernardynów i muzykalnym bernardynem. Budynek ten razem z sadem i cmentarzem otacza mur, w którym znajdują się ślady otworów strzelniczych. W tamtejszych mogiłach i w kryptach spoczywa z kolei wielu zakonników bernardyńskich, a pośród nich Karol Lezieniewicz. Był to kaznodzieja, teolog, który zmarł na samym początku XVIII wieku. Co ciekawe, ziemia w której został pochowany tak zasuszyła jego zwłoki, że są jakby zabalsamowane. Ludzie opowiadali, iż zakonnik ten potrafił jednym przeżegnaniem się ugasić pożar, który wybuchł w klasztorze. Inna historia opowiada o tym, jak kilka lat po jego śmierci, kiedy zgromadzeni na chórze inni zakonnicy śpiewali niedbale mocno fałszując, w kościele podobno rozległ się huk, przypominający grzmot burzy. Dźwięk miał wydobywać się spod ziemi. Jak się później okazało, wieko trumny zakonnika spadło, a podniesiona ręka groziła śpiewającym. Co ciekawe, pomimo wielu starań nie nikomu nie udało się ponownie ułożyć tej ręki w jej wcześniejszej pozycji. Zmieniło się do dopiero, gdy przełożony klasztoru zaklął zmarłego o posłuszeństwo zakonne. Grożąca chórzystom ręka miała wówczas powrócić na swoje miejsce. Od tego wydarzenia śpiewane przez braci modły brzmią już zdecydowanie lepiej. Można to zresztą sprawdzić, wybierając się na mszę do klasztoru bernardynów w Opatowie.
Legenda o czarcim kamieniu
Druga historia z Opatowa brzmi jeszcze bardziej nieprawdopodobnie. Opowiada ona bowiem o... czarcim kamieniu. W bardzo dawnych czasach, przy ognisku na samym skraju Łysej Góry siadały opatowskie czarownice. Zawsze była ich czwórka i wszystkie były rude, zielonookie, zezowate i rozkrzyczane ponad miarę. Tak przynajmniej twierdzą różne źródła. Bardzo często dyskutowały, wymachując rękami i potrząsając głowami a dookoła paliło się wiele ognisk, przy których siedziały także inne czarownice, które przybywały na sabat z innych regionów. Wszystkie te panie czekały rzekomo na swojego przyjaciela diabła Gumbolta. Ten w końcu przybył, wyłaniając się prosto z głębi ziemi. Gumbolt był bardzo potężnym diabłem, ubranym elegancko w długi surdut w złotych guzikach. Miał muskularne ciało no i gdyby był człowiekiem, uchodziłby za wyjątkowo przystojnego i atrakcyjnego mężczyznę. Czarownice dopadły go i uśmiechając się prowadziły do ogniska, gdzie czekały już na niego: specjalnie przygotowane siedzisko pośrodku ognia oraz cały stos upieczonych żab . Kiedy diabeł się najadł i odpoczął, zaczął wypytywać czarownic, co u nich słychać. Te zaczęły mu skarżyć się na ciężkie czasy oraz utrudnienia jakie stawiała przed nimi kolegiata opatowska. W kość dawały im szczególnie strzeliste wieże, ponieważ lecąc na miotłach w noce, w które nie świecił księżyc często o te wieże się zahaczały. Jednak z czarownic wybiła sobie nawet dwa ostatnie zęby podczas takiego upadku. Wiedźmy zaczęły więc prosić diabła, aby ten raz na zawsze zmiótł z ziemi tę przeklętą kolegiatę. Diabeł zastanowił się, bo sprawa nie była łatwa. Aby zrealizować to zadania, trzeba by było bowiem porwać duży głaz z Gór Świętokrzyskich, dolecieć z nim do Opatowa, a następnie zrzucić na kolegiatę. Nie do końca mu się chciało, ale że wiedźm było dużo i koniec końców udało im się diabła przekonać.
Gumbolt wziął wiec ten ciężki głaz górski, rozwinął swoje skrzydła i zaczął lecieć w stronę Opatowa. Dosyć dobrze mu się leciało, ale im był dalej, tym głaz stawał się coraz bardziej ciężki. W pewnym momencie zaczął mu wręcz wypadać z jego czarcich rąk. Diabeł też się coraz bardziej męczył, leciał coraz niżej. Wiedział też, że musi dolecieć przed świtem, bo potem jego moc przestanie działać. Na dodatek wszystko to odbywało się w czerwcu, kiedy noce – jak wiadomo - są dosyć krótkie. Ostatnim tchnieniem sił poderwał się jednak do góry i wtedy zobaczył tę wieżę opatowskiej kolegiaty. Bardzo się ucieszył na ten widok, jednak w tym samym momencie, na dole na wsi zapiał kogut. W jednej chwili wszystkie piekielne moce opuściły diabła, a trzymany przez niego kamień spadł na łąki pomiędzy kościołem i klasztorem ojców bernardynów a kolegiatą. Głaz leży tam zresztą do dzisiaj, a miejscowi nazywają go Diabelskim albo Czarcim Kamieniem. Co się stało z samym diabłem? Nie do końca wiadomo, prawdopodobnie uciekł z powrotem do swojego piekła.
Legenda o mistrzu Morawie
Trzecia legenda związana z Opatowem to historia o mistrzu Morawie, który był człowiekiem bogobojnym i pracowitym. Kiedy kanclerz Szydłowiecki przejął Opatów - sprawdził go dogłębnie i polecił założenie miejskich wodociągów zastrzegając, że zapłata za tę pracę będzie zależała od jakości tej pracy. Legenda mówi, że Morawa musiał na kilka dni wyjechać z Opatowa. Jeden z odcinków został wówczas wykonany trochę niedbale bez jego nadzoru a winę ponosili miejscowi robotnicy. Kiedy pracę dobiegały już końca właśnie na tym feralnym odcinku doszło do awarii. Jak nietrudno się domyślić, kanclerz obarczył odpowiedzialnością oczywiście mistrza Morawę i znacznie zmniejszył jego zapłatę. Ten uniósł się wówczas honorem. Włożył na siebie długi wór pokutny, poszedł do kolegiaty i na oczach zebranego ludu powiedział, że Bóg mu świadkiem, że niesłusznie został skrzywdzony, dlatego rzuca klątwę na to miasto i na wieki wieków będą się tam walić ulice i będzie dochodzić do awarii wodociągów. Minęły wieki a mieszkańcy mówią, że klątwa ta ciągle trwa i w mieście dalej dochodzi do awarii sieci wodociągowej. Jeżeli jednego pięknego dnia podczas kąpieli pod prysznicem po prostu zabraknie Wam wody, to już będziecie wiedzieć czyja to jest wina.