Marta Lech-Maciejewska – nowotwór
Marta Lech-Maciejewska w sierpniu we wpisie w mediach społecznościowych wyznała, że ma nowotwór. Kilka tygodni temu poinformowała natomiast, że jest już po operacji. W rozmowie z Plejadą opowiedziała, jak wyglądała chwila, kiedy poznała diagnozę. Nie kryła, że początkowo wyparła tę informację. Potem przekazała ją mężowi i wtedy pozwoliła sobie na przeżywanie emocji.
W rozmowie wyznała też, jak przygotowywała się do tego, aby tę wiadomość przekazać dzieciom. W tym celu skontaktowała się z psychologiem. Wiedziała, że musi użyć mocnych słów, aby przygotować synów na to, z czym będą musieli zmierzyć się w szkole, kiedy informacja pojawi się w mediach - Najchętniej powiedziałabym: „Wiecie co, mamusi, tam coś wyrosło, ale w ogóle się nie przejmujcie, pójdę na dwa dni do szpitala, wrócę, będę miała tam małą bliznę, ale się tym nie przejmujcie”. Ale przecież oni pójdą do szkoły! Rodzice na pewno przeczytają mój wpis, a dzieci, które chodzą do klasy z moimi synami, powiedzą: „Rak, nowotwór, twoja mama umrze”. To by było okrutne, przeżyliby traumę – tłumaczyła.
Wiedziałam od psycholożki, że muszę użyć najgorszych określeń, bo takie właśnie usłyszą w szkole. Musiałam wytłumaczyć im, dlaczego nie umrę.
Marta Lech-Maciejewska powiedziała synom o nowotworze
Marta Lech-Maciejewska wspominała, że choć wiedziała, w jaki sposób chce o wszystkim powiedzieć dzieciom, to kiedy zasiedli do rozmowy, nie była w stanie nic powiedzieć. Inicjatywę przejął mąż. - Usiedliśmy przy stole w naszej kuchni. Byłam przygotowana i wiedziałam, co chcę powiedzieć. Zaczęłam najmilej, jak potrafiłam i... zacisnęło mi się gardło. Nie byłam w stanie wydusić słowa. Miałam szklanki w oczach. Mój mąż przejął pałeczkę. Zachował zimną krew i spokój. Powiedział: „Na pewno słyszeliście o czymś takim, czym jest nowotwór i rak. Okazuje się, że mama ma coś takiego. Są takie raki, na które się umiera i są takie, na które się nie umiera. Mama ma ten, na który się nie umiera. Mama musi pójść na operację” – opowiadała.
Zapytana o to, jak zareagowali chłopcy, powiedziała, że jeden zaczął płakać, natomiast drugi chciał poznać jak najwięcej szczegółów. - Starszy syn jest bardzo wrażliwy - zaczął płakać. To było dla mnie bardzo trudne, bo bardzo nie chciałam się popłakać. Wiedziałam, że jeżeli zacznę, to oni się przejmą. Pomyślą, że rzeczywiście może być to coś poważniejszego. Z kolei młodszy jest mniejszą wersją męża. Mój siedmiolatek powiedział: „Gdzie to jest? Jak duże? A jakby ci nie wycięli, to co by się stało? A co może pójść nie tak?”. Spojrzał na tego starszego i mówi: „Mietek, nie płacz, bo ja też będę zaraz płakał”. Siedzieliśmy w sumie dwie godziny, rozmawialiśmy na różne tematy. Chcieliśmy wyjść z tego na spokojnie, więc zaczęliśmy rozmawiać o wspólnych planach wyjazdowych itd. – mówiła.
Starszy, Miecio, na koniec powiedział: „Bardzo przestraszyłem się na początku, ale wy zawsze jesteście z nami szczerzy i wam wierzę”. Dzieci trzeba traktować, jako małych dorosłych i grać z nimi fair. Zderzenie się z tymi emocjami nie było dla nich wcale takie proste, ale informacje mają od nas. Nie są straumatyzowani. Z Librusa wiem, że w dniach, gdy miałam operację, byli bardziej niespokojni, było więcej uwag. Mieli do tego absolutne prawo.