„Igrzyska śmierci”, czyli jak nastolatki obalają rząd
Przebywając wśród osób choć odrobinę zainteresowanych popkulturą, ciężko będzie znaleźć kogoś, kto nigdy w życiu nie słyszał o bestsellerowej trylogii Suzanne Collins. Choć w 2025 roku można stwierdzić, że dystopijna opowieść o nastolatce, która decyduje się obalić brutalnego władcę, nie jest niczym odkrywczym, to ponad 15 lat temu, kiedy książka ukazała się na rynku, to właśnie ona otworzyła nowy rozdział w literaturze. Bo chociaż wcześniej Lois Lowry napisał „Dawcę” (1993), a Koushun Takami wymyślił „Battle Royale” (1999), to żadna z nich nie odniosła sukcesu na miarę „Igrzysk”. Teraz autorka po raz kolejny przypomina światu o swojej serii i zaprasza czytelników na „Wschód słońca w dniu dożynek”.
Kim był Haymitch zanim został tym Haymitchem, którego znamy?
Najnowsza książka z uniwersum Collins cofa się do wydarzeń z 50. Głodowych Igrzysk, w których udział bierze nastoletni Haymitch Abernathy. Akcja dzieje się więc 24 lata przed tym, jak Katniss zgłasza się na trybuta. Osoby znające poprzednie części sagi, a w szczególności „W pierścieniu ognia”, doskonale wiedzą, w jaki sposób chłopak zakończy rozgrywkę. Wiedzą również, na jak zaskakujące (i okrutne) decyzje względem tegorocznej areny zdecydują się organizatorzy. Jest to więc powtórka historii, którą pisarka opowiedziała czytelnikom już wcześniej. Do tej pory to szczególnie akcje na arenie i troska o bohaterów sprawiały, że od „Igrzysk” tak trudno było się oderwać – w końcu nie można zostawić ulubionych postaci nie wiedząc, czy uda im się przeżyć. Tym razem jest zupełnie inaczej – już przed lekturą wiemy, co wydarzy się w ostatnim dniu zmagań i kto zwycięsko wróci do Kapitolu. Zagadką było jednak to, co wydarzyło się przed i po, a stało się wtedy sporo.
Czy my się już kiedyś nie spotkaliśmy?
Pamiętacie ten moment, kiedy w filmie „Spider-Man: Bez drogi do domu” nagle materializują się Andrew Garfield i Tobey Maguire? Mniej więcej ten sam poziom ekscytacji pojawił się u mnie w chwili, gdy w książce po kolei zaczęły padać imiona bohaterów, którzy wystąpili w innych częściach trylogii. Oczywiście są oni dużo młodsi i jeszcze nie mają pojęcia o tym, co czeka ich w przyszłości, ale autorka zadbała o to, aby podsunąć czytającemu informacje, które momentalnie połączą się i sprawią, że pewne rzeczy wybrzmią jeszcze bardziej. „Wschód słońca w dniu dożynek” odkreślić można bowiem jako brakujący element układanki, jaką jest całe uniwersum. Bo choć niektórzy zapewne nie będą nerwowo przewracać kartek w obawie o losy uczestników, to z całą pewnością serce zabije im szybciej na samo wspomnienie osób, które za kilka lat staną ramię w ramię z walczącą o lepszy świat Katniss. Narzekać nie będą także fani „Ballady ptaków i węży”, którzy od lat liczą na to, że gdzieś jeszcze padnie temat Lucy Gray Baird.
Widzisz to, co chcemy, byś widział
„Wschód słońca w dniu dożynek”, pomimo odkrywania prawdy o Haymitchu i pokazania czytelnikom, pod jak wieloma aspektami podobny jest on do Katniss, wcale nie skupia się na Głodowych Igrzyskach. Autorka stara się zwrócić naszą uwagę nie na to, co na arenie, a co poza nią. Wszechobecna propaganda, kamery rejestrujące ruchy bohaterów, ryzykowne zachowania buntowników. Collins odsuwa krwawą rzeź na bok i zmusza czytającego do zastanowienia się nad działaniem władz, decyzjami dotyczącymi wyboru materiałów do transmisji i samym reality show, jakim dla wielu osób są igrzyska. Pisarka poniekąd rozbudowuje kulisy brutalnego „BigBrotherowego” wydarzenia, które pokazała już nieco w „Balladzie”, kiedy to młody prezydent Snow nadzorował występ swojej podopiecznej. I robi to w taki sposób, że ciężko pozostać wobec nich obojętnym.
Czy historia Haymitcha warta jest poznania?
Czy więc „Wschód słońca w dniu dożynek” wart jest przeczytania? Dla wiernych fanów serii – tak. Dla osób mniej zaangażowanych w historię Panem – wciąż tak, ale dadzą radę żyć bez tej części. Piąty tom odpowiada na pytania, których może nigdy nie zadaliśmy, jednak teraz wiemy, że powinniśmy. Trzeba jednak przyznać, że momentami akcja się dłuży, a świadomość losu Haymitcha na arenie sprawia, że nie czujemy aż takiego poruszenia, jak przy wcześniejszych rozgrywkach. Zdecydowanie więcej emocji przynosi obecność pewnych osób i przedmiotów, które, choć wtedy mało istotne, później zyskują ogromną wartość. Niezwykle interesująca jest także postać Maysilee, towarzyszki Abertnathy’ego z Dwunastki, która na kartach powieści przechodzi ogromną przemianę. Najważniejsza wydaje się być natomiast sama końcówka lektury, kiedy to cała zagadka zachowania dorosłego Haymitcha zostaje rozwiązana. Nie sposób nie pochwalić zatem wspaniałego epilogu, który po rozrywających ostatnich rozdziałach sprawia, że książkę możemy zakończyć z choć odrobinę sklejonym serduchem. Pozostaje jeszcze pytanie, dlaczego Collins postawiła na narrację pierwszoosobową, która daje wrażenie, jakby autorka zapomniała, jaki dopracowany warsztat pisarski zaprezentowała w czwartym tomie.