Franciszek Pieczka od lat jest związany z Warszawą, choć pochodzi ze Śląska. Urodził się 18 stycznia 1928 roku w Godowie, na Górnym Śląsku. "Ślązakiem jestem i jako Ślązak umrę" - podkreślił w rozmowie z PAP. W jednym z wywiadów dla "Tele Tygodnia" mówił, że jego ojciec pracował czterdzieści lat na kopalni. "Miałem sześcioro rodzeństwa i byłem najmłodszy. (...) Zgodnie z górniczą tradycją, w której idzie się śladami ojca, poszedłem pracować pod ziemię. Po roku zacząłem się uczyć w Uniwersyteckim Studium Przygotowawczym w Katowicach. Jego ukończenie dawało miejsce na każdej uczelni - poza szkołami artystycznymi - bez egzaminu. Zacząłem studia na Politechnice Gliwickiej, ale po miesiącu zrezygnowałem i pojechałem do Warszawy, aby się dostać do szkoły teatralnej" - wspominał. "To był początek lat pięćdziesiątych, obowiązywały różne skierowania i nakazy. Aby zmienić kierunek studiów potrzebna była zgoda ministerstwa. Byłem młody i przebojowy. Bez umawiania się wparowałem do gabinetu ministra i go przekonałem. Potem trzeba było zdać egzamin do szkoły teatralnej, a tu już zaczął się rok akademicki. Zdawałem go w prywatnym mieszkaniu Aleksandra Zelwerowicza, który wówczas był dziekanem wydziału aktorskiego i miał niepisane prawo przyjęcia dodatkowo jednego studenta. Dostałem się! Kiedy powiedziałem o tym w domu, posypały się na mnie wszystkie śląskie pierony. Bo inżynier to porządny zawód, a aktor - w pojęciu mego ojca - będzie chodził głodny" - opowiadał.
Ukończył Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie. Pierwsze kroki jako aktor stawiał na scenach teatrów, m.in. Dolnośląskiego w Jeleniej Górze i Ludowego w Nowej Hucie. Na dużym ekranie zadebiutował w 1954 roku, epizodyczną rólką w "Pokoleniu" Wajdy. "Byłem tam właściwie statystą, graliśmy z Wiesławem Gołasem dwóch Niemców z patrolu. Naszym głównym zadaniem było sikać pod latarnię. Stojąc z karabinami uskutecznialiśmy tę swoją fizjologię" - powiedział PAP. "Wybieraliśmy się z Wieśkiem na plan, ubrani w te mundury, w hełmach. Przy hotelu Polonia, gdzie była baza kierownictwa produkcji, czekała na nas nyska, która miała nas zawieźć na miejsce zdjęć. Wsiadaliśmy do samochodu, gdy obok nas przeszło dwóch zawianych, lekko zataczających się chłopaków. Gapili się w tę nyskę, aż jeden z nich powiedział do drugiego: +Józik, znowu są!+. Zaczęli się do nas dobierać, chcieli wtargnąć do nyski i nas poszturchać. Na szczęście zjawił się ktoś z produkcji i usunął tych dwóch warszawiaków. Takie to wspomnienia starego dziadka" - dodał. Po "Pokoleniu" wystąpił m.in. w "Matce Joannie od Aniołów" Kawalerowicza (1960) oraz "Rękopisie znalezionym w Saragossie" (1964) Wojciecha Jerzego Hasa. Przełomową rolą w jego karierze był Gustlik Jeleń w serialu "Czterej pancerni i pies". Członkiem dzielnej załogi czołgu "Rudy" był - obok m.in. Janusza Gajosa, Włodzimierza Pressa i Romana Wilhelmiego - w latach 1966-1970. Kreacja przyniosła mu ogromną popularność; to dzięki niej zaskarbił sobie wielką sympatię polskich widzów na całe dziesięciolecia. Kiedy w 1995 r. Telewizja Polska zorganizowała plebiscyt na najbardziej lubiany polski serial, pierwsze miejsce przypadło właśnie "Czterem pancernym". Znakomite oceny zebrał także za kreację w poetyckim "Żywocie Mateusza" Witolda Leszczyńskiego (1967), gdzie wykreował tragiczną postać nadwrażliwego mężczyzny o duszy dziecka. "Byłem wtedy jeszcze młodym aktorem, to była bardzo ciekawa postać" - skomentował. "W tym czasie, kiedy kręciliśmy ten film, wystąpiłem w +Słońce wschodzi raz na dzień+ w reżyserii Henryka Kluby. Zagrałem tam Haratyka, przywódcę górali, silną osobowość organizującą całe społeczeństwo, który w końcu skończył tragicznie, bo wylądował w więzieniu. Ten film pięć lat przeleżał na półkach. Sądzę, że gdyby wszedł na ekrany w tym samym czasie co +Żywot Mateusza+, to reżyserzy, czyli moi potencjalni pracodawcy, mieliby dużo lepszy obraz moich możliwości aktorskich, mojego emploi" – podkreślił.
Przez lata współpracował z najlepszymi twórcami teatralnymi i filmowymi w Polsce. Można było zobaczyć go w przełomowych produkcjach i na deskach największych teatrów w kraju.
W 1990 roku pierwszy raz zagrał u Jana Jakuba Kolskiego, w "Pogrzebie Kartofla". Z reżyserem aktor współpracował potem jeszcze kilka razy - przy "Jańcio Wodniku" (1993), "Cudownym miejscu" (1994), "Grającym z talerza" (1995), "Historii kina w Popielawach" (1998), "Jasminum" (2006) i najnowszym filmie "Serce, Serduszko" (2014). Jak wspominał Pieczka, Kolskiego poznał jeszcze kiedy tamten był dzieckiem i asystował swojemu ojcu, montażyście. "Pewnego dnia powiedział do mnie: +Ja też będę reżyserem+. Po latach zadzwonił do mnie i powiedział, że dotrzymał obietnicy, po czym zapytał, czy zagram w jego filmie" - opowiadał. Jak wyznał Pieczka, jest wdzięczny losowi, że go zetknął z Janem Kolskim. "Pomimo szalonej różnicy wieku między nami nasza wrażliwość na otaczający świat jest zbliżona. Zawsze komfortowo pracowało mi się u Janka na planie, wszystkie te filmy dobrze wspominam. Janek był zresztą sympatyczny nie tylko dla mnie czy aktorów w ogóle, ale dla wszystkich. Swoim zachowaniem zawsze pokazywał, że cała ekipa to współtwórcy zdarzenia pod tytułem film fabularny" - powiedział.
"Filmy Kolskiego są zupełnie inne niż te, które się robi współcześnie. Teraz jest moda na jakieś straszliwe przyspieszenie. Montaż w filmie jest bardzo gęsty, wszystko ma szaleńcze tempo, za mało jest czasu na refleksję. Mnie staremu to przeszkadza. Świat powinien się trochę zatrzymać, ludzie powinni trochę pomyśleć. Może to zatrzyma brutalizację życia, która przecież kształtuje młodzież. Narzekamy na młodych, że są tacy i owacy, ale oni biorą przykład ze starych. Jeżeli dyskurs polityczny czy społeczny jest tak brutalny, to młodzież nie będzie się inaczej zachowywać, bo skądś przecież bierze wzorce" - dodał. Ostatnim tytułem w którym zagrał jest "Syn królowej śniegu" Roberta Wichrowskiego. Film, który wejdzie w piątek na ekrany kin, to złamana baśniową konwencją opowieść o dzieciobójstwie, z udziałem m.in. Michaliny Olszańskiej, Anny Seniuk i Ewy Szykulskiej. Pieczka, który od kilku lat przed kamerą pojawia się tylko okazyjnie, wyjaśnił, że do zaangażowania w ten projekt przekonał go scenariusz. "Tematyka tego filmu mnie bardzo zafrapowała w związku z rzeczami, które dziś się dzieją. Panuje szaleńczy egoizm, egoizm życia za wszelką cenę" - powiedział aktor PAP. "Poza tym mój najmłodszy wnuk ma 14 lat, więc tym bardziej byłem chętny, żeby zagrać starego Kazimierza opiekującego się małym Marcinem. Kazimierz wprowadza tego chłopaczka w nowe rejony, w poezję. Dopiero w tym świecie wyciszają się wszystkie brzydkie sprawy, którymi jesteśmy bombardowani na co dzień. Prawdziwy spokój dla obu tych bohaterów następuje jednak dopiero w tym momencie, kiedy obaj są w innym wymiarze, w innym świecie. Wtedy przekonuję małego, że już nie musi się niczego bać i nigdzie nie musi się spieszyć" - dodał. "Sam zdaję sobie sprawę, że w moim wieku każdy przeżyty dzień jest wielką wygraną. Chciałbym żyć jak najdłużej, ale nie boję się śmierci. Ja już przeżyłem swoje. Nie mam już wygórowanych aspiracji co do swoich poczynań, prywatnych czy zawodowych, stąd mam ten komfort wyciszenia. Ja już nic nie muszę, ale jeszcze wiele mogę" - podkreślił aktor.
PAP